English

Kochankowie z Księżyca reż. Wes AndersonKochankowie z Księżyca reż. Wes Anderson
Justyna Kociszewska: Moonrise Kingdom

„Powinno mnie to było wprawić w najwyższe zdumienie, tymczasem przyjmowałem to spokojnie jak bohater z bajki, którego nie wzruszają najfantastyczniejsze zjawiska” - perspektywa żeglarza w „Smudze cienia” Josepha Conrada bliska jest zarówno Andersonowi jak i fanów Fantastycznego Pana Lisa. Siódmy film reżysera stawia pytanie, czy oglądanie bajek nudzi się szybciej niż ich pisanie.

Na podobieństwo Maxa Fischera z Akademii Rushmore, główny bohater „Moonrise Kingdom” wywołuje swoją osobą „lekkie” zamieszanie. Przyczyną fermentu jest zbyt wysoki, jak na swoją kategorię wiekową, indywidualizm Sama (Jared Gilman), którego postawa godzi w reguły drużyny skautów. Nadmieniony stan rzeczy skutkuje buntowniczą wyprawą w głąb rezerwatu przyrody, przemierzanego z życiową partnerką, młodszą wersją Margot Tenenbaum (Suzy grana przez Karę Hayward). Idyllę niepełnoletnich amatorów przyrody bezpardonowo rozpoławiają rodzice. Radząc sobie z powagą swojego wieku nieudolnie jak Trzech Facetów z Teksasu z życiem kryminalistów, dorośli podążają w pogoni za kochankami z księżyca. Fabułę porządkuje lokalny biolog w czerwonym płaszczu, pojawiający się w kadrze jak grzyb po deszczu, zdradzając wpływy szkoły dokumentów Stevena Zissou. Wszyscy wpadają w tarapaty dzięki swojej mniej lub bardziej lisiej naturze, w minimalnej wersji kina drogi.

Zaznajomieni z grą wyobraźni Andersona na podstawie opisu fabuły przewidzą estetykę filmu: lisia łapka znajdzie się obok babcinej brożki na harcerskim uniformie, portret ozdobi ściankę namiotu, a żuki na haczykach wystąpią w roli kolczyków. W tym świecie pamięta się jak nigdzie o tym, że detale tworzą obraz. Nie zmienia się w najnowszej produkcji Wesa i feeria charakterów, dorosłych dzieci, programowo łamiących mit życiowej mądrości: zagubionych (Laura – Frances McDormand), rozzłoszczonych (zdradzany ojciec Sama – Bill Murray), nieszczęśliwie zakochanych (policjant – Bruce Willis), walczących o akceptację (Wald – Edward Norton) i formalistów (pracownica opieki społecznej – Tilda Swinton).

„Kochankowie z księżyca” to kolejna aktualizacja brechtowskiego efektu obcości. Koncepcja dramaturgiczna, w której aktor, grając rolę miał jednocześnie nie pozwalać publiczności zapomnieć o nim samym, performerze wydaje się stworzona dla właścicieli oskarowych twarzy. Nie można powiedzieć, żeby Anderson całe zadanie pozostawił swoim aktorom: nierealnie dopracowana scenografia, którą zaludnia więcej niż rozpoznawalnymi nazwiskami, wzmagają dystans, dający ten specyficzny, komiczno-gorzki efekt, którym posługują się także bracia Coen. Anderson mówi o przepaści istniejącej między rzeczywistością, jaką wszyscy chcielibyśmy widzieć, a tą, która tak komicznie wygląda w pozornie krzywym zwierciadle obrazów reżysera. Filmy takie jak Kochankowie z księżyca czy Genialny klan to podważenie jakiejkolwiek wartości nadanej wiekowi i dorosłości. Edward Norton w roli fajtłapowatego harcerza, walczącego o akceptację przełożonych, Bruce Willis jako mieszkający w przyczepie policjant-romantyk, Tilda Swinton, której postać nie jest w stanie odnaleźć w sformalizowanym życiu przepisu na spotykające ją wydarzenia – Anderson celebrytów dorzuca do kręgu osób, mających prawo do desperackich poszukiwań samych siebie.

Jakby to powiedział z jeden z dziecięcych bohaterów filmów Andersona: bez względu czy cały świat cię zna, czy jesteś szarą myszą. Wszyscy o życiu wiemy tak samo mało.

W "Kochankach z księżyca" dziecięca perspektywa pozwala Andersonowi zbliżyć się do pierwotności odczuwania świata. W prosty sposób romansuje z materią: gloryfikuje najbardziej oczywiste rozwiązania na życie, które wydają się coraz bardziej absurdalne z czasem ubywania kolagenu i mikroelementów w skórze. Poprzez powrót do pierwotnych funkcji przedmiotów, reżyser buduje niesamowitość i pozorną „anormalność” świata swoich filmów, której zasada jest prosta: dlaczego ma mnie coś dziwić? Prawdopodobnie dziecko uznałoby jego filmy za potwornie nudne. Italo Calvino, opowiadając o Baronie Drzewołazie czy Rycerzu Nieistniejącym, nie męczy czytelnika oryginalnością wyjściowego pomysłu. Skupia się na codzienności średniowiecznych bohaterów, a sferę dziwaczności traktuje z taką samą dozą obojętnego dystansu jak uzupełniające opis tytuły szlacheckie czy wojskowe. Tak samo bezpretensjonalnie Anderson podąża za swoimi bohaterami, ciesząc się z każdego banalnego, zdawałoby się, przejawu poszukiwania samych siebie: pomalowanych oczu 13-latki, traktowania radio jako elementarnej części ekwipunku na wyprawę w głąb wyspy, romantycznego podejścia sześćdziesięciolatka do miłości.

Podczas gdy dorośli traktują uczucie nastolatków z pobłażaniem i chcą spowolnić jego bieg, Anderson pozwala Samowi i Suzy przejść przez etapy fascynacji, zawodu, inicjacji seksualnej i podjęcia wyborów bardziej na poważnie niż zrobili to w swoim życiu ich opiekunowie.

Anderson często kontrastuje wiek bohaterów z dojrzałością. Jego filmy zaludniają 50-letni mazgaje, maminsynki i mali buntownicy. Z kolei młody Sam ("Kochankowie z księżyca"), Max ("Rushmore") czy Margot ("Genialny klan") potrafią strzelać jak z karabinu maszynowego sentencjami o kalibrze ciężkiej artylerii. Dlatego też pisząc o "Kochankach z Księżyca" pisze się właściwie o całej twórczości Andersona. To wymarzony reżyser do książki Świat Wesa Andersona. Analitycy znajdą „wątki”, „tropy”, „fascynacje”, biograficzni egzorcyści wykryją obecność „demonów” i „rozrachunków”. Jeden film otwiera drzwi do kolejnego, kolejne inkarnacje bohaterów pojawiają się następujących po sobie produkcjach, nie odejmuje to jednak przyjemności czerpanej z oglądania.

Tę skrajną spójność wizji potwierdza mała sonda społeczna: większość moich andersolubnych znajomych nie jest w stanie ocenić, który film Wesa oceniają najwyżej. Wolą powiedzieć, że po prostu lubią jego filmy. Nie ma nic złego w konsekwencji twórczej. „Kochankowie z Księżyca” nie przynoszą jednak nowych podniet dzięki zaskoczeniu. To radość po spotkaniu starego przyjaciela, którego dobrze znamy, i którego żarty będą nas śmieszyć zawsze tak samo, jeśli tylko nie widzimy się z nim zbyt często.

Anderson należy do reżyserów przykładających do filmów wyrazisty stempel ze swoim nazwiskiem, jak Solondz czy Burton. Ten pierwszy, wielokrotnie wykorzystuje czcionki z zawijasami w pastelowych kolorach, ale za każdym razem pisze nową książkę – nie tylko różnicując tematykę na aborcję, samotność wśród tłumu, doznania wieku szkolnego, porównanego do życia na wojnie, ale także zmieniając język, jak chociażby w najnowszym Dark Horse. Burton z kolei, bazując na podnietach estetycznych i konwencji burleski, przestał wnosić cokolwiek nowego poza kolejnymi stylizacjami z coraz większą ilością frędzli, dyndających pomimo męczącej nudy. Anderson jest gdzieś między nimi. Jego siłą jest słowo. Główny bohater Kochanków z księżyca mógłby z powodzeniem występować ze swoimi dialogami w stand-upach zakończonych perkusyjną pointą. Jednak część otoczki „obyczajowej” jak wołanie na obiad dzieci przez megafon, podjeżdżanie dziesięciu metrów rowerem na rozmowę, dialog w harcerskim namiocie ze zdjęciem swojego guru, są elementami koncepcyjnie wtórnymi, które mogą wytrwałych anderso-widzów wprawić w niepokój. W komfortowej pozycji są nieobeznani z kinem Andersona. Film prezentuje się znacznie lepiej bez reżyserskiego kontekstu.

Moje AFF
Strona archiwalna 3. edycji (2012 rok)
Przejdź do strony aktualnej edycji festiwalu:
www.americanfilmfestival.pl
Nawigator
listopad 2012
PWŚCPSN
12 13 14 15 16 17 18
Skocz do cyklu
Szukaj
filmu / reżysera / koncertu:
© Stowarzyszenie Nowe Horyzonty
aff@snh.org.pl
www.americanfilmfestival.pl
realizacja: Pracownia Pakamera